Magda Karczewska to uśmiechnięta, pełna energii osoba. Od kilkunastu lat walczy o lepsze życie swojego syna Kuby. 11 lat temu oddała mu swoją nerkę, teraz opowiada innym o transplantacji, bo to ważny temat.
Dlatego zgodziła się opowiedzieć ich historię na ogólnopolskim portalu www.zgodanazycie.pl, na którym prowadzona jest kampania informacyjno-edukacyjna Ministerstwa Zdrowia „Solidarnie dla transplantacji”.
Jak doszło do publikacji?
- Mam trochę znajomości w środowisku transplantacyjnym – mówi Magda Karczewska. - Mieliśmy brać udział w spocie promującym transplantacje , ale Kuba nie chciał opuszczać szkoły, więc poprosili mnie o opowiedzenie naszej historii.
Głównym celem akcji jest zwiększenie dostępności leczenia przeszczepami w Polsce i przybliżenie się do europejskich wskaźników w zakresie liczby dokonywanych transplantacji. Dlatego tak ważne są prawdziwe historie ludzi, którzy żyją obok nas. Przytaczamy historię opisaną w portalu transplantacyjnym.
PRZEDRUK Z PORTALU WWW.ZGODANAZYCIE.PL:
Żyjemy we dwoje na trochę wariackich papierach, korzystając z życia ile się da, bo wiemy, jak ono jest kruche. Dużo podróżujemy, poznajemy Polskę i Europę. Uwielbiamy czytać. Młody poznaje świat na swój sposób – próbuje, smakuje. Kocha teleturnieje (wszystkie), gra w szachy, grał na pianinie, teraz się uczy języków. Zadaje mnóstwo pytań i bezustannie gada. Ja kocham czerwony kolor na paznokciach, bluzy z kapturem, szybką jazdę samochodem (w granicach rozsądku i przepisów prawa drogowego) i marzę o czerwonym Volvo XC40. Z wykształcenia jestem chemikiem-fizykiem, ale trochę z tyłu pozostawiłam swoje ambicje, kiedy Kuba się rozchorował.
Jestem wrażliwa na zapachy – poczułam zapach amoniaku z buzi. Zaniepokojona zaczęłam przeglądać internet. Kiedy przeczytałam, że może to świadczyć o niewydolności nerek, trochę się przeraziłam i próbowałam umówić się na wizytę do nefrologa. Zdarzyło się jednak, że wcześniej trafiliśmy na oddział w szpitalu zakaźnym i tam z kolei postawiono przypuszczenie, że może to być białaczka – bo wyniki krwi kiepskie – po czym odesłano nas na oddział hematologii i onkologii. Na drugi dzień, po kolejnych już badaniach, okazało się, że to nie białaczka, tylko niewydolność nerek w bardzo wysokim stadium. Kilkanaście dni badań, po drodze zapalenie płuc, „wizyta” na oddziale intensywnej terapii po przełomie nadciśnieniowym i dializy…
Ponad rok spędzony w szpitalu „sprzyjał” szperaniu w internecie i powolnemu „uczeniu się” choroby. To właśnie tam znalazłam pierwsze wzmianki o przeszczepach jako metodzie leczenia niewydolności nerek. Przeszczep rodzinny – taki cel obrałam – jeśli będę mogła oddam Młodemu swoją nerkę.
Dla Kuby chyba nie było najtrudniejszego momentu w oczekiwaniu na przeszczep. Był za mały, by do końca wiedzieć, co się wokół niego dzieje. A dla mnie? To ciekawe pytanie i nie wiem, czy jest na to prosta odpowiedź. Z jednej strony oczekiwanie na dzień przeszczepu, z drugiej strony – ogromna obawa, czy robię dobrze. Tysiące myśli kłębiące się w głowie. Pragnęłam normalności dla mojego dziecka, ale równocześnie nie chciałam świadomie skazać go na cierpienie w okresie okołooperacyjnym. A dodatkowo wracało pytanie – co jeśli nerka u niego się nie przyjmie? Nikomu nie życzę takich dylematów, dlatego też unikałam pytań w rodzaju: „Dlaczego ja, dlaczego mnie to dotknęło?” Nikogo nie powinno spotkać coś takiego.
Przytoczę jeden przykład. Kiedy Kuba trafił nieprzytomny na Oddział Intensywnej Opieki Medycznej, było źle. Po dobie podjęto decyzję o dializach i konieczności założenia specjalnego cewnika do dializy. Lekarz czekał na mnie, aż przyjadę podpisać o siódmej rano zgodę na zabieg, a ja, wchodząc na oddział i nie wiedząc co się święci, nie poznałam mojego synka. Tak spuchł. Rozryczałam się jak dzieciak, nogi odmówiły mi posłuszeństwa – i wtedy właśnie ten lekarz anestezjolog podszedł do mnie, przytulił i powiedział: „Mamusia, podpisz proszę, a ja obiecuję, że nie zrobię mu krzywdy”. Dotrzymał słowa. I dodał mi wtedy siły, by to wszystko przetrwać.
Wyniki bez zmian: kreatynina z miesiąca na miesiąc co raz wyższa. Pakowałam Kubę do auta na parkingu przed szpitalem. Wszystko szybko, szybko, żeby zdążyć na kolejną dializę do domu i właśnie w tym momencie zadzwonił telefon w kieszeni. Pierwsza myśl – ktoś ma kiepskie wyczucie czasu, akurat wtedy kiedy młody najbardziej rozdrażniony, marudzi o jedzenie i picie, ja zapinam go w pasy, ciągle myślę o tych cholernych wynikach, wszystko do bani, a ktoś wybrał akurat ten moment, żeby zadzwonić. Odbieram i słyszę: „Dzień dobry, tu doktor Ewa Śmirska. Może być pani dawcą dla Kuby, a więc zaczynamy procedurę?” Gdyby nie było uszu, to pewnie śmiałabym się dookoła głowy. To był już inny dzień. Zapamiętałam nawet miejsce na parkingu przed szpitalem – zawsze, kiedy tam przejeżdżam, jakoś tak się uśmiecham na wspomnienie tamtej sytuacji.
Pierwsza myśl po obudzeniu: „Dobra żyję, ciekawe jak Kuba. Tylko po co tyle ludzi tu stoi?”. Okazało się, że wystąpiły u mnie powikłania. Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam przed sobą siedem albo osiem osób.
Niewydolność nerek, transplantacja to nie jedyne jego przypadłości. Kuba bardzo słabo widzi, ma wadę budowy kośća (właśnie jesteśmy przed operacją prostowania nogi) a w gratisie ma jeszcze Zespół Aspergera. Staramy się jednak żyć jak najnormalniej. Inna sprawa, że mamy fioła na punkcie izolowania się od „świata infekcji” – katar to jednak jest objaw choroby i dla nas może skończyć się mało ciekawie. W tym roku Kuba rozpoczął naukę w 2 Liceum Ogólnokształcącym, w klasie o profilu lingwistycznym u nas w Świeciu. Jest oczarowany szkołą, uwielbia się uczyć, poznawać nowe rzeczy, uwielbia teleturnieje. Uczy się czterech języków obcych, w tym japońskiego. Kocha grę w szachy, listę przebojów Radia Zet i hiszpańskojęzycznych piosenkarzy… Długo mogłabym wymieniać, jaki jest niesamowity.
Syn chciałby iść na studia, myśli o lingwistyce. A ja – dopóki sił starczy – chcę dalej wychowywać go tak, by był porządnym człowiekiem, który potrafi walczyć o swoje, ale nie krzywdził przy tym innych.
Marzy mi się rozpoczęcie dalszej nauki w zawodzie – ale czy się uda, zobaczymy.
Jeśli kocha się nad życie osobę, której można pomóc, ofiarując cząstkę siebie, niewiele trzeba mówić. Takich rzeczy nie robi się dla bohaterstwa, dla podziwu czy dla korzyści – tylko z MIŁOŚCI. Czy było warto – tak, tak, po stokroć tak. Gdybym miała podjąć decyzję raz jeszcze, czy być dawcą – byłaby taka sama.
We mnie nic się nie zmieniło, jestem tą samą kobietą z drobną blizną na brzuchu, która miała szansę swojemu dziecku dać życie dwa razy.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz