Po czterech miesiącach wędrówki przez Amerykę Południową Tomasz Pasiek ze Świecia zakończył swoją wyprawę znad Pacyfiku nad Atlantyk. Gratulujemy i życzymy szczęśliwego i szybkiego powrotu do domu, żebyśmy mogli posłuchać opowieści o przygodach za oceanem.
Tomasz Pasiek, podróżnik, koordynator projektów edukacyjno-kulturalnych i prezes Towarzystwa Miłośników Ziemi Świeckiej, a także inicjator i organizator Festiwalu Podróżników „Piąty Ocean” w Świeciu wyruszył w lutym na kolejną wyprawę.
Do tej pory jego głównym środkiem lokomocji był rower, którym przejechał z Polski nad cztery oceany. Mimo braku doświadczenia w pieszych podróżach postawił sobie bardzo ambitny cel - dojście znad Pacyfiku nad Atlantyk. Pogoda była zmienna. Wędrówkę rozpoczynała w upałach, a zakończyła w mrozie.
Tomasz w trasie najczęściej nocował w namiocie, chowając się przed wiatrem w osłoniętych miejsca. Kiedy zdarzyła się okazja spędził noc we wraku statku.
Na swojej drodze spotkał wielu sympatycznych ludzi, którzy służyli mu radą, podpowiedzią, gościli w swoich domach czy dzielili się jedzeniem, bo na argentyńskim stepie trudno było znaleźć sklep w którym można było się zaopatrzyć.
Trud podróży wynagradzały widoki i malownicze wschody słońca.
Więcej o kolejnych etapach podróży można poczytać na Jeszcze jedna podróż.
Dziś Tomek dotarł do końca swojej wyprawy.
- Sam już nie wiem, czy te ciarki na plecach to nadal z zimna, czy już z ekscytacji dotarciem do celu wyprawy, ale TAK - pisze Tomasz Pasiek na swoich mediach społecznościowych. - Jestem w Ushuai, najbardziej południowym mieście świata. 1000 kilometrów od wybrzeży Antarktydy i 14000 km od Polski, ale przede wszystkim 3851 km od Valparaiso, z którego rozpocząłem marsz ósmego lutego, a więc równe cztery miesiące temu. Wychodząc wtedy w trasę wyprawy znad Pacyfiku, naszła mnie taka myśl i obawa, że to przecież moja pierwsza długodystansowa piesza podróż w życiu. Pomyślałem "Stary, czemu nie pójdziesz na przetarcie w pierwszy taki marsz do przysłowiowego Przasnysza, tylko od razu wybierasz się na koniec Ameryki?". Dzisiaj wiem, że postawienie na plan maximum, choć pozornie ryzykowne, nie było błędem, a każdy może mieć taki Przasnysz, jaki sobie wymarzy. Za mną fantastyczna przygoda, rozpoczęta latem, a zakończona prawie zimą. Od blisko czterdziestu stopni i gryzącego dymu po pożarach lasów do mrozów, huraganowych wiatrów i namiotu przykrytego wczoraj słuszną warstwą białego puchu. To była podróż bez dawania sobie taryfy ulgowej i bez dróg na skróty, za to wypełniona niezliczonymi spektakularnymi widokami i wyjątkowymi znajomościami.
Chile i Argentyna rzeczywiście stały się na czas marszu moim domem. Czułem się na tyle wygodnie, że wchodząc do jakiegoś miasteczka wiedziałem, że mogę iść spać na przystanku autobusowym i nic mi nie grozi. Zżyłem się z trasą, wszystkim tym, co dobrego i trudnego przynosi codzienne życie w drodze.
Być może najważniejsze w tym wszystkim jest to, że podczas tych czterech miesięcy ani razu nie straciłem hartu ducha, nie straciłem entuzjazmu z wychodzenia w trasę i takiej naiwnej wręcz ciekawości, co kryje się za kolejnym wzgórzem, co niosą ze sobą chmury na horyzoncie, kogo dzisiaj spotkam, gdzie przenocuję tym razem. I myślę, że mogłoby to być swoiste credo życiowe - budzić się z podekscytowaniem, fascynacją i ciekawością nowego dnia, bez strachu, a właśnie z takim zapałem do życia na pełen etat.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz